Z bohaterem powieści spotykamy się w momencie, gdy znudzony wędruje ulicami Paryża. Od roku odbywa w tym mieście praktykę lekarską, wolny czas spędza samotnie. Uciekając przed zgiełkiem ulicy postanawia odwiedzić Luwr. Wewnątrz muzeum jego uwagę przyciąga posąg Wenus z Milo - symbol klasycznego piękna i zmysłowości.

WENUS Z MILO. Tomasz Judym wracał przez Champs Elysées z lasku bulońskiego, dokąd jeździł ze swej dzielnicy koleją obwodową. Szedł wolno, noga za nogą, wyczuwając coraz większy wskutek upału ciężar własnej marynarki i kapelusza. Istny potop blasku słonecznego zalewał przestwór. Nad odległym widokiem gmachów, rzucających się w oczy od Łuku Tryumfalnego, wisiał różowy pyłek, który już począł wżerać się, niby rdza, nawet w śliczne, jasno-zielone liście wiosenne, nawet w kwiatuszki paulovnii. Ze wszystkich, zdawało się, stron płynął zapach akacyi. Na żwirze, dokoła pniów pod budynkami, w rynsztokach leżały jej białe kwiatki z ośrodkiem czerwonawym, jakby skrwawionym od ukłócia śmierci. Pył bezlitosny zasypywał je niepostrzeżenie. Zbliżała się godzina spaceru wielkiego świata i Pola drgać zaczynały od ruchu karet. Na drewnianym bruku dudnił jednostajny łoskot, jakby oddalona mowa wielkiej fabryki. Przebiegały piękne, lśniące rumaki, migotała ich uprząż, pudła, sprychy lekkich pojazdów — i mknęły, mknęły, mknęły bezustanku wiosenne stroje kobiece o barwach czystych, rozmaitych i sprawiających rozkoszne wrażenie, jakby natury dziewiczej. Kiedy niekiedy wynurzała się z powodzi osób jadących twarz subtelna, wydelikacona, tak nie do uwierzenia piękna, że widok jej był pieszczotą dla wzroku i nerwów. Wyrywał z piersi tęskne westchnienie, jak za szczęściem — i ginął, unosząc je w mgnieniu oka ze sobą. Judym znalazł pod osłoną kasztanów brzeg wolnej ławy i z wielką satysfakcyą usiadł tam w sąsiedztwie starej i wąsatej niańki dwojga dzieci. Zdjął kapelusz i, wlepiwszy wzrok w rzekę pojazdów, walącą środkiem ulicy, zwolna wystygał. Na chodnikach przybywało coraz więcej osób ubranych wykwintnie, — lśniących cylindrów, jasnych paltotów i staników. W pewnej chwili stare babsko z chytremi oczami wprowadziło między strojny tłum młode koźlątko z sierścią jak śnieg bielutką. Stado dzieci postępowało za koziołkiem, uwielbiając go gestami, oczyma i tysiącem okrzyków. Kiedyindziej wielki obdartus czerwony na gębie przeleciał jak fiksat, wywrzaskując głosem ochrypłym rezultat ostatniego biegu koni. I znowu spokojnie, równo, uroczo płynęła rzeka ludzka na chodnikach, a środkiem rwał jej nurt bystry, uwieńczony pianą tkanin przecudnych, lekkich, w oddali niebieskawo-zielonych... Każdy rozpuszczony liść rzucał na biały żwir z okrągłych kamyków wyraźne odbicie swego kształtu. Cienie te posuwały się zwolna, jak mała wskazówka po białej tarczy zegara. Na ławkach było już pełno, a tymczasem cień opuścił miejsce, zajęte przez Judyma, i ustąpił je roztapiającej kaskadzie słońca. Naokół innego asilum nie było, więc doktor, rad nie rad, wstał i powlókł się dalej ku Placowi Zgody. Z niecierpliwością wyczekiwał, kiedy można będzie przemknąć się wśród istnego odmętu karet, powozów, doróżek, bicyklów i pieszych na zakręcie głównej fali, pędzącej od bulwarów w stronę Pól Elizejskich. Wreszcie stanął pod obeliskiem i poszedł w głąb ogrodu de Tulieries. Tam było prawie pusto. Tylko nad nudnemi sadzawkami bawiły się blade dzieci i w głównym szpalerze kilku mężczyzn rozebranych do koszuli, grało w tennisa. Minąwszy ogród, Judym zwrócił się ku rzece z zamiarem wędrowania w cieniu murów na placyk przed kościołem Saint-Germain l’Auxerrois i ogarnięcia bez troski miejsca na imperialu. W owej chwili stało w jego myśli puste kawalerskie mieszkanie aż na Boulevard Voltaire, gdzie od roku nocował, i mierziło go pustką tych ścian, banalnością sprzętów i nieprzezwyciężoną, cudzoziemską nudą, wiejącą z każdego kąta. Pracować mu się nie chciało, iść do kliniki — za nic na świecie. Znalazł się na Quai du Louvre i z uczuciem błogości w karku i plecach zatrzymał pod cieniem pierwszego kasztana bulwaru. Ospałym wzrokiem mierzył brudną, prawie czarną wodę Sekwany. Gdy tak sterczał na podobieństwo latarni, zapaliła się w nim myśl, jakby z zewnątrz wniesiona do wnętrza głowy: dlaczegóż, u licha, nie miałbym pójść do tego Luwru?... Skręcił na miejscu i wszedł na wielki dziedziniec. W cieniach przytulonych do grubego muru, w które zanurzył się niby w głębie wody, dotarł do głównego wejścia i znalazł się w chłodnych salach pierwszego piętra. Dokoła stały odwieczne posągi bogów, jedne wielkości niezwykłej, inne naturalnej, a wszystkie prawie z nosami i rękoma uszkodzonemi w sposób bezbożny. Judym nie zwracał uwagi na tych zdegradowanych władców świata. Czasami zatrzymywał się przed którym, ale przeważnie wówczas, gdy go uderzył jakiś zabawny despekt boskich kształtów. Nadewszystko interesowała go sprawa odpoczynku w doskonałym chłodzie i zdala od wrzawy ulicy paryskiej. Szukał też nietyle arcydzieł, ile ławki, na którejby mógł usiąść. Zdybał ją po długiej wędrówce z sali do sali w narożnem zetknięciu się dwu długich galeryi, przeznaczonem na schronienie dla Wenus z wyspy Melos. W zakątku, tworzącym jakby niewielką izbę, oświetloną jednem oknem, stoi na niewysokim piedestale tors białej Afrodyty. Sznur, owinięty czerwonym pluszem, nikomu do niej przystępu nie daje. Judym widział już był ten cenny posąg, ale nie zwracał nań uwagi, jak na wszelkie wogóle dzieła sztuki. Teraz, zdobywszy w cieniu pod ścianą wygodną ławeczkę, jął dla zabicia czasu patrzeć w oblicze marmurowej piękności. Głowa jej zwrócona była w jego stronę i martwe oczy zdawały się patrzeć. Schylone czoło wynurzało się z mroku i, jakby dla obaczenia, czegoś, brwi się zsunęły. Judym przyglądał się jej nawzajem i wtedy dopiero ujrzał małą, niewidoczną fałdę między brwiami, która sprawia, że ta głowa, ta bryła kamienna w istocie — myśli. Z przenikliwą siłą spogląda w mrok dokoła leżący i rozdziera go jasnemi oczyma. Zatopiła je w skrytości życia i do czegoś w niem uśmiech swój obraca. Wytężywszy rozum nieograniczony i czysty, posiadła wiadomość o wszystkiem, zobaczyła wieczne dnie i prace na ziemi, noce i łzy, które w ich mroku płyną. Jeszcze z białego czoła bogini nie zdążyła odejść mądra o tem zaduma, a już wielka radość dziewicza pachnie z jej ust rozmarzonych. W uśmiechu ich zamyka się wyraz uwielbienia. Dla miłości szczęśliwej. Dla uczestnictwa wolnego ducha i wolnego ciała w życiu bezgrzesznej przyrody. Dla ostrej potęgi zachwytu zmysłów, którego nie stępiły jeszcze ani praca, ani zgryzota, siostry rodzone, siostry nieszczęsne. Uśmiech bogini pozdrawia nadchodzącego z daleka. Oto zakochała się w pięknym śmiertelniku Adonisie... Cudne marzenia pierwszej miłości rozkwitły w łonie jej, jako kwiat siedmioramienny Amaryllisa. Barki jej wązkie, wysmukłe, okrągłe dźwignęły się do góry. Dziewicze łono drży od westchnienia... Długi szereg wieków, który odtrącił jej ręce, który zrabował jej ciało od piersi i zorał prześliczne ramiona szczerbami, nie zdołał go zniweczyć. Stała tak w półmroku »wynurzająca się«, Anadiomene, niebiańska, która roznieca miłość. Obnażone jej włosy związane były w piękny węzeł, krobylos. Podłużna, smagła twarz tchnęła nieopisanym urokiem. Gdy Judym wpatrywał się coraz uważniej w to czoło zamyślone, dopiero zrozumiał, że ma przed sobą wizerunek bogini. Była to Afrodite, ona sama, która się była poczęła z piany morskiej. I mimowoli przychodziła na myśl nieskromna legenda o przyczynie onej piany wód za sprawą Uranosa. A przecież nie była to Pandemos, nie była nawet żona Hefaistowa, ani kochanka Anchizesa, tylko jasny i dobry symbol życia, córka nieba i dnia... Judym zatonął w myślach i nie zwracał uwagi na osoby, które się obok niego przesuwały. Było ich zresztą mało. Ocknął się dopiero wowczas, gdy usłyszał w sąsiedniej sali kilka zdań wyrzeczonych po polsku. Zwrócił głowę z żywą niechęcią w stronę tego dźwięku, pewny, że zbliża się ktoś »z kolonii«, ktoś, co siądzie przy nim i zabierze na własność minuty rozmyślania o pięknej Wenus. Zdziwił się mile, zobaczywszy osoby »pozaparyskie«. Było ich cztery. Na przedzie szły dwie panienki — podlotki, z których starsza mogła mieć lat siedmnaście, a druga była o jakie dwa lata młodsza. Za nimi ciężko toczyła się dama nie małej wagi, wiekowa, z siwymi włosami i dużą, a jeszcze piękną twarzą. Obok tej matrony szła panna dwudziestokilkoletnia, ciemna brunetka z niebieskiemi oczami, prześliczna i zgrabna. Wszystkie stanęły przed posągiem i w milczeniu go rozpatrywały. Słychać było ciężkie, przytłumione sapanie starej damy, szelest jedwabiu odzywający się za każdym ruchem podlotków i chrzęst kart Bädeckera, które przewracała starsza panna. — Wszystko to pięknie moje serce — rzekła matrona do ostatniej — ale ja muszę usiąść. Ani kroku! Zresztą warto popatrzeć na tę imość. Tak... jest tu nawet ławeczka... Judym wstał ze swego miejsca i wolno odszedł kilka kroków w bok, jak gdyby dla obejrzenia biustu z innej strony. Te panie spojrzały sobie w oczy z wyrazem pytania i przyciszyły rozmowę. Tylko najstarsza z panien, zajęta Bädeckerem, nie widziała Judyma. Otyła babcia energicznie siadła na ławce, wyciągnęła nogi ile się dało, i na jakieś szepty młodych towarzyszek odpowiedziała również szeptem, właściwym starym paniom, który ma tę własność, że w razie potrzeby może zastąpić telefonowanie na pewną odległość: — A Polak nie Polak, Francuz nie Francuz, Hiszpan czy Turek, to mi jest wszystko jedno. Niech mu Bóg da zdrowie za to, że stąd wylazł. Nogi mi odjęło z kretesem... A teraz patrz jedna z drugą na tę, bo to przecie nie byle co. Już ją człowiek raz widział dawnymi czasy. Jakoś mi się wtedy inna wydała... — A bo to pewno inna... — rzekła młodsza z turystek. — Nie myślno o tem czy inna, czy nie inna, tylko się przypatrz. Spytają później w salonie o taką rzecz, a ty ni be, ni me... Druga panienka bez zachęty obserwowała Wenus w sposób zadziwiający. Była to śniada blondynka z twarzą o cerze mętnej, smagławej. Czoło miała dość wązkie, nosek prosty, wargi cienkie i zawarte. Nie można było określić, czy jest ładna, czy brzydka. Wywierała wrażenie śniącej, czy rozmarzonej, bo powieki miała prawie przymknięte. Judyma zaciekawiła ta twarz, więc stanął i nieznacznie ją śledził. Patrzała na marmurowe bóstwo od niechcenia, a jednak z takim wyrazem, jakby go się uczyła na pamięć, jakby je z pod oka wzrokiem chłonęła. Kiedy niekiedy wązkie i płaskie jej nozdrza rozszerzały się lekko od szybkiego westchnienia. W pewnej chwili Judym zauważył, że powieki spuszczone z nabożeństwem i dziewiczą skromnością dźwignęły się ociężale i źrenice dotąd zakryte widzą nietylko Wenus, ale i jego samego. Zanim wszakże zdążył zobaczyć barwę tych oczu, już się skryły pod rzęsami. Tymczasem najstarsza z panien odczytała cały rozdział o historyi posągu i zbliżyła się do pluszowego sznura. Oparłszy na nim ręce, zaczęła przyglądać się rzeźbie z ciekawością, entuzyazmem i oddaniem się, właściwem tylko niewiastom. Możnaby powiedzieć, że w owej chwili przystępowała do zobaczenia Wenus z Milo. Oczy jej nie były w stanie nic prócz posągu zauważyć, pragnęły i usiłowały zliczyć wszystkie piękności, wszystkie cechy dłuta Skopasa... o których mówił Bädecker... spamiętać je i ułożyć w głowie systematycznie, jak czystą bieliznę w kufrze podróżnym. Były to oczy szczere aż do naiwności. Zarówno jak cała twarz odzwierciadlały subtelne cienie myśli przechodzących, oddawały niby wierne echo każdy dźwięk duszy i wszystko mówiły bez względu na to, czy kto widzi, lub nie, ich wyraz. Judym po kilkuminutowej obserwacyi tej twarzy nabrał przekonania, że gdyby piękna panna pragnęła szczerze zataić otrzymane wrażenie, mowa oczu natychmiast je wyda. Stał w cieniu i przyglądał się grze uczuć, przesuwających się po jasnej twarzy. Oto mało wiedząca ciekawość.... Oto pierwszy promyczek wrażenia sunie się po brwiach, przyciska rzęsy i zmierza ku wargom, ażeby je zgiąć do miłego uśmiechu. Te same uczucia, które Judym przed chwilą miał w sobie, widział teraz na licach nieznajomej. Sprawiało mu to szczerą przyjemność. Radby był zapytał, czy się nie myli i usłyszał z pięknych ust wynurzenie wrażeń. Nigdy jeszcze w życiu nie doświadczał takiej chęci rozmawiania o sztuce i słuchania z pilnością, co sądzi o ulatujących wrażeniach drugi człowiek... Tymczasem ów drugi człowiek, zajęty statuą, na śledztwo, ani na badacza żadnej uwagi nie zwracał. — Pamiętam, — rzekła dama w wieku, — inną grupę z marmuru. Była to jakaś scena mitologiczna. Geniusz czy amorek ze skrzydłami całuje śliczne dziewczątko. Jest to może cokolwiek niewłaściwe dla was, moje sroki, ale tak piękne, tak urocze, tak agréable, tak sensible... Najstarsza z panien podniosła głowę i, wysłuchawszy całego zdania z uwagą, rzekła, przerzucając kartki: — Coś tu zauważyłam... L’amour et psyché... Antoine Canova. Czy nie to? — A może i Psyche. Tylko, że waham się, czy wam to pokazać... — dodała ciszej. — W Paryżu! Jesteśmy teraz w Paryżu! Musimy umoczyć wargi w puharze rozpusty... — szepnęła brunetka do starej damy w sekrecie przed młodszemi towarzyszkami. — A co mię tam ty obchodzisz! Ty sobie oczy wypatruj na wszelkie Amory malowane i rzeźbione, ale te oto... — Babcia myśli, że my rozumiemy cokolwiek... — rzekła z przepyszną miną najmłodsza. — Nie wiem tylko, po co tyle czasu tracić na oglądanie tych rozmaitych korytarzy z obrazami, kiedy na ulicach jest tak bosko, taki Paryż! — Ależ Wando!... — jęknęła brunetka. — No, pani to rozumie, a ja zupełnie nic! Co w tem ciekawego? Wszelkie te muzea i zbiory zawsze mają w sobie coś z trupiarni, tylko że są jeszcze nudniejsze. Naprzykład... Cluny. Jakieś doły, pieczary, kawałki odrapanych murów, cegły, nogi, ręce, gnaty... — Cóż ty mówisz? — No więc nie? Weźmy Carnavalet... Piszczele, paskudne, zakurzone truposze, stare rupiecie z pod kościołów. W dodatku trzeba koło tego chodzić z miną uroczystą, nadętą, obok każdej rzeczy stać kwadrans, udając że się patrzy. Albo i tutaj: obrazy, obrazy i obrazy bez końca. No i te figury... — Moje dziecko — wtrąciła babka — są to arcydzieła, że tak powiem... — Wiem, wiem... arcydzieła. Ale przecie wszystkie obrazy są do siebie podobne, jak dwie krople wody: wylakierowane drzewa i gołe panny z takiemi tutaj... — Wando! — krzyknęły wszystkie trzy towarzyszki z przestrachem, oglądając się dokoła. Judym nie wiedział, co czynić ze swoją osobą. Rozumiał, że należałoby wyjść, aby nie słuchać mowy osób, które nie wiedzą, że jest Polakiem, ale żal mu było. Czuł w sobie nietylko chęć, ale nawet odwagę wmieszania się do tej rozmowy. Stał bezradnie, wytrzeszczonemi oczyma patrząc przed siebie. — No to chodźmy do tego Amora i Psyche... — rzekła stara dama, dźwigając się z ławeczki. — Tylko gdzie to jest — wbij zęby w ścianę... — Niech babcia nie zapomina, że dziś jeszcze raz miałyśmy być w tamtym prawdziwym Luwrze. — Cicho mi bądź! Czekajcie no... Gdzież jest ów Canova? Pamiętam, byliśmy tam z Januarym... Szło się jakoś... Zaraz... — Jeżeli panie pozwolą, to wskażę im najbliższą drogę do Amora... to jest.. Antoniego Canovy... — rzekł dr. Tomasz, zdejmując kapelusz i zbliżając się wśród ukłonów. Na dźwięk mowy polskiej w jego ustach wszystkie trzy dziewice odruchowo zbliżyły się do starej damy, jakby się przed zbójcą chroniły pod jego skrzydła. — Aa... — odezwała się babka, wznosząc głowę i mierząc młodego człowieka okiem dość niechętnem. — Dziękuję, bardzo dziękuję... — Panie darują, że gdy się słyszy... W Paryżu tak rzeczywiście... bardzo, bardzo rzadko... — plótł Judym, tracąc pewność nóg i języka. — Pan stale w Paryżu? — spytała ostro. — Tak. Mieszkam tu od roku. Więcej, niż od roku, bo jakieś piętnaście miesięcy... Nazywam się... Judym. Jako lekarz studyuję tutaj pewne... To jest właściwie... — Więc mówi pan, że jako lekarz?... — Tak jest — mówił dr. Tomasz, oburącz chwytając się wątka rozmowy, pomimo, że wyciągała na wierzch kwestye, tyczące się jego osoby, których nie znosił. — Skończyłem medycynę w Warszawie, a obecnie pracuję tutaj w klinikach, w dziedzinie chirurgii. — Miło mi poznać pana doktora... — cedziła dama dość ozięble. — My wojażujemy, jak pan widzi, we czwórkę, z kąta w kąt. Niewadzka... To moje dwie wnuczki, sieroty, Orszeńskie, a to ich i moja najmilsza przyjaciółka, panna Joanna Podborska. Judym kłaniał się jeszcze z wrodzonem plątaniem się nóg, gdy pani Niewadzka rzekła z akcentem żywego interesu w tonie mowy: — Znałam, tak, nie mylę się, kogoś tego nazwiska, pana Judyma, czy pannę Judymównę, na Wołyniu... bodaj, zdaje się, że to tak na Wołyniu. A pan z jakich okolic? Dr. Tomasz radby był udać, że nie słyszy tego pytania. Gdy jednak pani Niewadzka zwróciła ku niemu wejrzenie, mówił: — Ja pochodzę z Warszawy, z samej Warszawy. I z bardzo bylejakich Judymów... — Dlaczegóż to? — Ojciec mój był szewcem, a w dodatku lichym szewcem na Ciepłej ulicy. Na Ciepłej ulicy... — powtórzył z kłującą satysfakcyą. Uniknął wreszcie chwiejnego gruntu i grzecznych delikatności, w czem nie był mocny i czego się w przesadny sposób obawiał. Panie umilkły i posuwały się zwolna, równolegle, szeleszcząc sukniami. — Bardzo się cieszę, bardzo... — mówiła spokojnie pani Niewadzka — że miałam sposobność zawarcia tak miłej znajomości. Więc pan zbadał tutaj wszelkie dzieła sztuki? Zapewne, mieszkając stale w Paryżu... Jesteśmy bardzo obowiązane... — Amor i Psyche będzie chyba w innym gmachu, — rzekła panna Podborska. — Tak, w innym... Wyjdziemy na dziedziniec. Gdy tam stanęli, pani Niewadzka zwróciła się do Judyma i z imitacyą uprzejmości rzekła: — Tak ostro pan wymienił zatrudnienie swego ojca, że czuję się prawdziwie upokorzoną. Zechce mi pan wierzyć, że nie miałam intencyi pytaniem o jakieś tam koligacye sprawić mu przykrości. Po prostu nałóg starej baby, która długo żyła i dużo ludzi na świecie widziała. Miło jest, to prawda, zetknąć się z człowiekiem, którego osoba mówi o dawnych rzeczach, ludziach, stosunkach, ale o ileż przyjemniej, o ileż... przyjemniej... — Ojciec pana, ten szewc, robił damskie obuwie, czy męskie kamasze? — zapytała, przymrużając oczy, młodsza z panien Orszeńskich. — Trzewiki, głównie trzewiki, w dość odległych jedna od drugiej chwilach przytomności, najczęściej bowiem robił po pijanemu awantury, gdzie się dało. — No to już zupełnie w głowie mi się nie mieści, jakim cudem pan został lekarzem i do tego — w Paryżu! Panna Podborska cisnęła na mówiącą spojrzenie pełne rozpaczliwego wstydu. — W tem, co nam pan o sobie wyznał — rzekła stara jejmość, — widzę dużo, dużo odwagi. Doprawdy, że po raz pierwszy zdarzyło mi się słyszeć taką mowę. Proszę pana doktora jestem stara i różnych ludzi widziałam. Ile razy zdarzyło mi się obcować z... indywiduami, nie należącemi do towarzystwa, z osobami... jednem słowem z ludźmi, pochodzącymi ze stanów, zwanych słusznie, czy niesłusznie, w to nie wchodzę — gminem, to zawsze ci panowie usiłowali starannie ominąć kwestyę swego rodowodu. Znałam co prawda i takich — mówiła jakby z pewnem zadumaniem, — którzy w jakimś okresie życia, zwykle w młodości, przyznawali się z emfazą do swego stanu kmiecego, czy tam do czegoś, a później, nietylko, że ta ich demokratycznie-chełpliwa prawdomówność szła sobie na bory, na lasy, ale prócz tego miejsce jej zajmowały jakieś herby, przylepione do drzwiczek karety, jeśli ją fortuna postawiła przede drzwiami mieszkania. Judym uśmiechnął się szyderczo, kilka kroków szedł w milczeniu, a później zwrócił się do panny Podborskiej z pytaniem: — Jakież wrażenie zrobiła na pani Wenus z Milo? — Wenus... — rzekła brunetka, jakby ją to pytanie zbudziło ze snu przykrego. Twarz jej oblał rumieniec, wnet znikł i skupił się w prześlicznych ustach, które nieznacznie drgały. — Ma caluteńkie plecy poszarpane, jakby ją kto przez cztery dni z rzędu prał ekonomskim batem... — rzekła kategorycznie panna Wanda. — Prześliczna... — półgłosem wymówiła panna Natalia, zwracając w stronę Judyma swe matowe oczy. Drugi raz doktor miał możność spojrzeć w te oczy i znowu krótko gościło we wszystkich władzach jego duszy nieuchwytne zatrwożenie. We wzroku tej dziewczyny było coś jakby zimny, niepołyskujący blask księżyca, kiedy nad senną ziemią tarcza jego we mgłach się kryje. Panna Podborska ożywiła się i zaraz twarz jej ukazała wewnętrzne wzruszenie. — Jakaż ona piękna! jakaż prawdziwa! Gdybym w Paryżu mieszkała, przychodziłabym do niej... no milion nie milion, ale co tydzień, żeby się napatrzeć. Grecy wogóle stworzyli świat bogów tak cudowny... Goethe... Usłyszawszy wyraz »Goethe«, Judym doznał niesmaku, czytał bowiem z tego poety coś, a nadto niegdyś. Los zdarzył, że stara dama zatrzymała się w przedsionku, prowadzącym do sali Amora i Psyche — i niemym znakiem w dużych, bladych oczach pytała Judyma o drogę. Kiedy się znaleziono w obliczu wygłaskanej grupy, owego malowidła w białym marmurze, wszyscy umilkli. Judym ze smutkiem myślał, że właściwie rola jego już się skończyła. Czuł, że wyrwawszy się z wiadomością o papie z Ciepłej, nie może towarzyszyć tym paniom i szukać ich znajomości. Znowu w umyśle jego przesunął się pokój »na Wolterze« i stara, wstrętna żona concierge’a ze swemi wiekuistemi pytaniami bez sensu. W chwili, kiedy najbardziej nie wiedział, co czynić i nie był pewny w jaki sposób wypada się rozstać, pani Niewadzka, jakby zgadując, o czem myśli, rzekła: — Wybieramy się do Wersalu. Chciałybyśmy zobaczyć okolice, być po drodze w Sèvres, w Saint-Cloud... Te wartogłowy pędziłyby z miejsca na miejsce dzień i noc, a ja formalnie upadam. Czy jeździłeś pan do Wersalu? Jak wygodniej? Koleją? Piszą tu o jakimś tramwaju pneumatycznym. Czy to co lepszego, niż pociąg? — W Wersalu byłem dwa razy tym właśnie tramwajem, który wydał mi się bardzo dogodnym. Idzie wprawdzie wolno, pewnie dwa razy wolniej, niż wagon kolejowy, ale za to daje możność obserwowania okolicy i Sekwany. — A więc jedziemy tramwajem! — zawyrokowała panna Wanda. — O którejże godzinie wychodzi stąd ten czupirak? — Nie pamiętam, proszę pani, ale to tak łatwo się dowiedzieć. Stacya główna mieści się tuż obok Luwru. Jeżeli panie pozwolą... — O! czyliż śmiałybyśmy pana trudzić... — Ale dowie się pan, co to szkodzi, moja babciu. Pan tutejszy, paryżanin... — deklamowała panna Wanda, odrobinę parodyując ton mowy Judyma. Tomasz, kłaniając się, odszedł i, zadowolony jakby mu się przytrafiło coś niesłychanie pomyślnego, biegł pędem ku stacyi tramwajowej na Quai du Louvre. W mgnieniu oka wyszukał konduktora, wbił sobie w głowę wszystkie godziny, oraz minuty i wracał, prostując się co chwila i poprawiając krawat... Kiedy zawiadamiał te panie o terminie odjazdu i udzielał im wskazówek, jak się kierować w Wersalu, panna Wanda wypaliła: — A więc jedziemy do Wersalu. Bagatela! Do samego Wersalu... Jedziemy tramwajem jakimś tam, — a pan z nami. Zanim Judym zdołał zebrać myśli, dodała: — Już babcia orzekła, że malgré tout może pan jechać... — Wanda! — z rozpaczą prawie zgrzytnęła pani Niewadzka, rumieniąc się jak dziewczątko. Po chwili zwróciła się do Judyma i usiłowała wywołać przyjazny uśmiech na drżące jeszcze wargi: — Widzi pan co to za dyabeł czubaty, choć już dopomina się o długą suknię... — Czy istotnie pozwoliłyby panie towarzyszyć sobie do Wersalu? — Nie śmiałabym prosić pana, bo to może przerwie zajęcia, ale byłoby nam bardzo przyjemnie. — Bynajmniej... Byłbym wielce szczęśliwy... Tak dawno... — bąkał Judym. — Panie, o dziesiątej! — rzekła do niego panna Wanda z palcem wzniesionym do góry i wykonywując oczami cały szereg plastycznych znaków porozumienia. Doktór już lubił tę dziewczynę zupełnie jak dobrego koleżkę, z którym można paplać bez miary o wszystkich rzeczach i niektórych innych. Trzy osoby starsze od panny Wandy zachowywały niezgrabne milczenie. Judym czuł, że wtargnął do towarzystwa tych pań. Rozumiał swą niższość społeczną i to, że jest w tej samej chwili szewskim synem, tudzież aspirantem do »towarzystwa«. Odróżniał w sobie te obydwie substancye i do krwi gryzł dolną wargę. Po obejrzeniu medalionów Davida d’Angers, z których kilka wniosło do serc obecnych coś jak gdyby modlitwę, wycofano się z muzeum na dziedziniec, a stamtąd na ulicę. Stara pani przywołała fiakra i oświadczyła swoim pannom, że jadą do sklepów. Judym pożegnał je z elegancyą, której w tym właśnie momencie pierwszy raz życiu zażywał — i oddalił się. Na piętrze omnibusu, dążącego w stronę Vincennes, wpadł w głębokie i misterne rozmyślania. Było to w jego życiu zdarzenie kapitalne, coś w rodzaju otrzymania patentu, albo fabrykacyi pierwszej samoistnej recepty. Nigdy jeszcze nie zbliżał się do takich kobiet. Mijał je tylko nieraz na ulicy, widywał czasem w powozach i marzył o nich z nieugaszoną tęsknotą, w skrytości ducha, do której nie ma przystępu myśl kontrolująca. Jakże często, będąc uczniem i studentem, zazdrościł lokajom ich prawa przypatrywania się tym istotom cielesnym, a przecież tak podobnym do cudnych kwiatów, zamkniętych w czarownym ogrodzie. Zarazem przyszły mu na myśl jego kobiety: krewne, znajome, kochanki... Każda mniej lub więcej podobna do mężczyzny z ruchów, z ordynarności, z instynktów. Myśl o tem była tak wstrętną, że przymknął oczy i z najgłębszą radością słuchał szelestu sukien, którego jeszcze uszy jego były pełne. Każdy bystry ruch nogi wysmukłych panien był jak drgnienie muzyczne. Połyski ślicznych mantylek, rękawiczek, lekkich krez, otaczających szyję, rozniecały w nim jakieś szczególne, nie tyle namiętne, ile estetyczne wzruszenie. Nazajutrz wstał wcześniej, niż zwykle i z wielkim krytycyzmem zbadał swą garderobę we wszystkich jej postaciach. Około dziewiątej wyszedł z domu, a że czasu było jeszcze aż nadto, postanowił iść piechotą. Przeciskając się wśród tłumu, rozmyślał o dyskursie, jakim bawić będzie te panie, układał w myśli całe dyalogi nad wyraz wdzięczne, a nawet flirtował w imaginacyi, co aż do owej chwili poczytywał był za plugastwo. Przy stacyi tramwajów było pusto. Judym zatrzymał się pod jednem z drzew i pełen niepokoju oczekiwał przybycia wczorajszych znajomych. Co chwila rozlegał się ryk statków, nurzających się w falach Sekwany, wrzał turkot omnibusów na mostach i przyległych ulicach. Po tamtej stronie rzeki wybiła gdzieś czystym dźwiękiem godzina dziesiąta. Judym słuchał tego głosu, jakby uroczystego słowa zapewnienia, że piękne istoty nie przyjdą, że nie przyjdą dlatego mianowicie, że on ich oczekuje. On, Tomasz Judym, Tomek Judym z Ciepłej ulicy. Stał tak, patrząc na szarą, ciężką wodę i szeptał do siebie: — Ulica Ciepła, ulica Ciepła... Było mu nad wszelki wyraz głupio, jakoś niesmacznie i gorzko. W dalekim krańcu przelotnego wspomnienia snuł się obraz brudnej kamienicy... Podniósł głowę i otrząsnął się. Obok niego przesuwali się ludzie wszelkiego typu, a między innemi wędrowny herold Intransigeant’a, dźwigający na wysokim drągu treść ostatniego numeru tej gazety, przyklejoną do poprzecznej deski. W owej chwili roznosiciel spuścił ogłoszenie na dół, wsparł się na jego kiju i gawędził ze znajomym. Tytuł gazety skojarzył się w umyśle Judyma z przeróżnemi myślami, w których szeregu błąkało się uprzykrzone, niemiłe, bolesne prawie pojęcie: ulica Ciepła, ulica Ciepła... O rodzinie swej, o warunkach, w jakich żywot jej upływa, myślał w owej chwili, niby o czemś niezmiernie obcem, niby o typie pewnej familii małomieszczańskiej, która nędzną egzystencyę swoją pędziła za panowania króla Jana Kazimierza. Te damy, które zobaczył dnia poprzedniego, stały się dlań tak szybko istotami blizkiemi, siostrzanemi przez wykwintność swych ciał, sukien, ruchów i mowy. Żal mu było, że nie przychodzą i prawie nieznośnie na samą myśl, że mogą nie przyjść wcale. Jeżeli tak będzie, to dlatego, że z tych szewców wiedzie swój »rodowód...« Postanowił jechać do Wersalu, ukłonić się im z daleka i wyminąć... Cóż go mogą obchodzić jakieś panny z arystokracyi, »czy tam z czego?« Chciałby tylko zobaczyć raz jeszcze, przyjrzeć się jak toto chodzi, jak patrzy na byle obraz ciekawemi oczami... — Juścić, — myślał, gapiąc się na wodę, — juścić jestem cham, to niema co... Czyliż umiem się bawić, czym kiedy pomyślał o tem, jak należy się bawić? Grek połowę życia przepędzał na umiejętnej zabawie, Włoch średniowieczny udoskonalił sztukę próżnowania, to samo takie kobiety... Jabym się zabawił na wycieczce, ale z kim? Z kobietami mego stanu, z jakiemiś, przypuszczam, pannami »miastowemi«, ze studentkami, z białogłowami jednem słowem, co się nazywa. Ale z temi! To jest tak, jakby wiek dziewiętnasty, podczas kiedy ja żyję jeszcze z prapradziadkami na początku ośmnastego. Nie posiadam sztuki rozmawiania. Zupełnie, jakby pisarz prowentowy chciał układać dyalogi à la Lukan dlatego, że umie pisać piórem... Nie bawiłbym się, tylkobym dbał, żeby nie zrobić czegoś z szewska. Może to i lepiej... Ach, jak to dziwnie... Każda z tych bab tak jakoś żywo interesuje człowieka, każda, nawet ta stara, to istota nowoczesna, wyobrazicielka tego, co tytułujemy kulturą. A ja, cóż ja... szewczyna... — Nie powiedziałam, że doktorek będzie już na nas czekał! — zawołała tuż za nim panna Wanda. Judym odwrócił się prędko i ujrzał przed sobą wszystkie cztery znajome. Twarze ich były wesołe. Wśród miłej rozmowy panie wdrapały się na imperial, Judym z precyzyą windował tam babcię. Gdy się znalazły tak wysoko, przed oczyma ich ukazała się ruchliwa toń Sekwany. Pędziła między granitowymi brzegi zdyszana, udręczona, jakby w ostatnim wysiłku robiła bokami. Nieczysta, zgęstniała, bura, prawie ciemna woda, w której chlupały parostatki, rycząc co chwila, sprawiała smutne wrażenie, jak niewolnica, której szczupłe ręce obracają ciężkie żarna. — Jaka mała, jaka wązka... — mówiła panna Joanna. — Phi... wygląda, jak wnuczka Wisły! — Zupełna karykatura Izary... — rzekła p. Natalia. — To prawda! Panno Netko, pamięta pani Izarkę, Izunię, naszą jasnozieloną, czystą, jak łza... — unosiła się panna Wanda. — Ech, jak łza... — wtrącił Judym. — Co, nie wierzy pan! Babciu, ten pan formalnie wyznał, że nie wierzy w czystość Izary. — Rzeczywiście, jakaż to okropna woda! — mówiła wiekowa dama, usiłując zamazać coprędzej ostatnie słowa panny Wandy, które nie wiedzieć czemu, wywołały rumieniec, jak przelotny obłoczek, na twarz panny »Netki«. W chwili, kiedy Judym zamierzał spełnić coś statystycznie uczonego o wodzie Sekwany, tramwaj beknął przeciągle i, wyciągając swe wagony na zwrotnicach, niby członki długiego cielska, posunął się wzdłuż brzegu czarnej rzeki. Gałęzie kasztanów z długimi liśćmi kołysały się tuż obok twarzy jadących. Sadza i ostre pyły miejskie wżarły się już w jasną zieloność miękkich powierzchni i obłóczyły je zwolna, jak gdyby w śniedź rudawą. Dzień był chmurny. Co chwila przemykały się nad okolicą już to głębokie cienie obłoków, już popielate światło zasępionego przedpołudnia. Ale nikt na to uwagi nie zwracał, gdyż przyciągały wszystkie domki z różowego kamienia na przedmiejskich ulicach. — Co to za kamienie? Co za kamienie, panie, panie? — nastawała panna Wanda. Zanim jednak zdążył zebrać myśli, już mu dała pokój, z uśmiechem zwracając głowę w przeciwną stronę. Nad ogrodami, które ze wzgórza zbiegały ku rzece, unosił się i wypełniał całe powietrze zapach róż upajający, rozkoszny... Gdzieniegdzie między drzewami widać było ogromne rabaty przebijające się na zewnątrz zielonej zasłony płomieniem ponsowej i żółtej barwy. Judym obserwował twarze swych pań. Wszystkie, nie wyłączając staruszki, były jakby natchnione. Zwracały się mimo chęci w kierunku źródła prześlicznej woni i z przymkniętemi powiekami, z uśmiechem na wargach wciągały ją nozdrzami. Szczególniej twarz panny Natalii przykuwała w owej chwili jego uwagę. Ta istota, pochłonięta przez zapach różany, zdawała się być niby jasny motyl, dla którego ten kwiat został stworzony i który sam jeden ma do niego tajemnicze prawo. Z pomiędzy ogrodów wydzierały się tu i ówdzie zczerniałe mury i kominy fabryk, podobne do wstrętnego kadłuba i obmierzłych członków jakiegoś pasożyta, który z brudu się rodzi i nim żyje. Nad wodą i daleko wzdłuż brzegu wlokły się domy przedmieścia biedne, ordynarne i małe. W pewnem miejscu otworzył się przed wzrokiem, jak czeluść, skład węgla, roztrząsający na sąsiednie ściany, drzwi i okna swój czarny oddech. Daleko, w przestrzeni widać było przymglony las Meudon. — Cóż pani się najbardziej podobało w Paryżu? — rzekł Judym do panny Natalii, która obok niego siedziała. Było to jedno z zapytań przygotowanych jeszcze wczoraj, jak lekcya. — W Paryżu? — mówiła, rozciągając ten wyraz z uśmiechem na ślicznych wargach. — Podoba mi się, to jest sprawia mi przyjemność wszystko... Ruch, życie... Jest to, jak burza! Naprzykład w okolicy Gare Saint-Lazare — nie wiem, jak się ta ulica nazywa — gdy się jedzie w powozie i gdy się widzi tych ludzi, pędzących trotuarami, te fale, fale... Hucząca powódź... Raz widziałam powódź okropną u stryja, w górach. Woda nagle wezbrała... Wtedy chciało się wołać na nią: wyżej, prędzej, leć! Tu to samo... — A pani? — zapytał Judym p. Wandę. — Mnie... to samo... — mówiła prędko, — a oprócz tego Louvre. Tylko nie ten malowany. Fe!... Wie pan, tamten. Teraz, rozumie się, skieruje pan swoje pytanie do »ciotki« Joasi, chociaż od niej trzeba było zacząć, bo ona jest nauczycielką i kochaneczką. Widzi jegomość — mała rzecz a wstyd. Otóż ja panu powiem. Pannie Joasi podoba się primo »Rybak«, secundo »Myśl«, trzecio »Wenus«, czwarto... Zresztą nam się wszystkim ogromnie podoba i »Rybak« i »Myśl...« Babci... — Cóż to za myśl? — To pan tego nawet nie wie! A wiecie co... »Myśl« wymalowana, w nowym ratuszu. Z zamkniętemi oczami, chuda, młoda, dla mnie osobiście wcale nieładna. — Ach, w ratuszu... — W ratuszu, ach... Teraz »Rybak« w galeryi jakiej to?... — Właśnie ciekawi jesteśmy w jakiej? O to nam tylko chodzi... w jakiej... — wtrąciła babka. — Zaraz... Myśli babunia, że takiego głupstwa nie wiem. O, przeprasza się delikatnie szanowną publiczność: za Sekwaną, w tym ogrodzie, gdzie to woda i te kaczki z czubami... — Luksemburskim... — szepnęła p. Natalia. — W ogrodzie Luksemburskim! — Zna pan »Rybaka« Puvis de Chavannes’a?[1] — rzekła p. Podborska. — Rybaka? nie przypominam sobie... — Taki z pana znawca i paryżanin! — drwiła panna Wanda, wydymając wargi ze wzgardą. — Alboż to ja jestem znawca i paryżanin? Ja jestem pospolity chirurg... Kiedy to mówił, ukazał mu się obraz, o którym była mowa. Widział go przed rokiem i uderzony niewypowiedzianą siłą tego arcydzieła zachował je w pamięci. Z czasem wszystko, co stanowi samo malowidło, szczególną rozwiewność barw, rysunek figur i pejzażu, prostotę środków i całą jakby fabułę utworu, przywaliły inne rzeczy i zostało tylko czujące wiedzenie o czemś nad wszelki wyraz bolesnem. Wspomnienie owo było, jak mętne echo czyjejś krzywdy, jakiejś hańby bezprzykładnej, której nie byliśmy winni a która przecie zdaje się wołać na nas z ziemi dlatego tylko, że byliśmy jej świadkami. Panna Joanna, która rzuciła pytanie o »Rybaka«, siedziała na końcu ławki, za obydwiema panienkami i babcią. Czekając odpowiedzi, wychyliła się trochę i uważnie przyglądała Judymowi. Ten, z konieczności, patrząc w te oczy jasne, prawdziwie jasne, podniecony ich wynurzeniem zachwytu, które zastępowało w zupełności tysiąc słów opisu płótna Puvis de Chavannes’a, zaczął przypominać sobie nawet barwy, nawet pejzaż. Uniesienie tych oczu zdawało się przytaczać mu obraz, podpowiadać dawno zatarte wrażenie. Tak, pamiętał... Chudy człowiek, a właściwie nie człowiek, ale antropoid z przedmieścia wielkiej stolicy, obrosły kłakami, w koszuli, która się na nim ze starości rozlazła, w portkach, wiszących na szpiczastych kościach bioder, stał znowu przed nim ze swą podrywką zanurzoną w wodę. Oczy jego spoczywają niby to na pałąkach trzymających siatkę, a jednak widzą każdego człowieka, który przechodzi. Nie szukają współczucia, którego niema. Ani się żalą, ani płaczą. Oto jest pożytek wasz ze wszystkich sił moich, z ducha mojego... — mówią doły jego oczu zapadłych. Stoi tam ten wyobraziciel kultury świata, przerażający produkt ludzkości. Judym przypomniał sobie nawet uczucie zdumienia, jakie go zdjęło, gdy słyszał i widział wrażenie innych osób przed tym obrazem. Skupiały się tam tłumy wielkich dam, strojnych i pachnących dziewic, mężczyzn w »miękkie szaty odzianych«. I tłum ten wzdychał. Łzy ciche płynęły z oczu tych, którzy tam przyszli obarczeni łupami. Posłuszni rozkazowi nieśmiertelnej sztuki przez chwilę czuli, jak żyją i co stwarzają na ziemi. — Tak — rzekł Judym — prawda, widziałem ten obraz Puvis de Chavannes’a w galeryi luksemburskiej. Panna Joanna cofnęła się za ramię pani Niewadzkiej. Doktor ujrzał tylko jej białe czoło, otoczone ciemnymi włosami. — Jak tam panna Netka beczała... Jak beczała!... — szepnęła Judymowi p. Wanda prawie do ucha. — Zresztą my wszystkie... Mnie samej leciały z oczu łzy takie ogromne, jak groch z kapustą. — Ja nie mam zwyczaju... — uśmiechnęła się p. Natalia. — Nie? — spytał doktór, leniwie mierząc ją wzrokiem. — Bardzo mi żal było tego człowieka, szczególniej tych jego dzieci, żony... Wszystko to takie chude, jakby wystrugane z patyków, podobne do suchych witek chróstu na pastwisku... — mówiła, rumieniąc się, a jednocześnie z uśmiechem przymykając oczy. — Ten »Rybak« zupełnie podobny jest do Pana Jezusa, ale to, jak dwie krople wody. Niech babcia powie... — »Rybak?« a tak, podobny, istotnie... — mówiła stara pani, zajęta rozpatrywaniem krajobrazu. Tramwaj wjechał w ulicę miasteczka Sèvres i zatrzymał się przed piętrowym domem. Podróżni z imperialu mogli zajrzeć wprost do numerów austeryi. Nie był to widok dla panien. Pijany żołnierz, w kepi na bakier, obejmował wpół wstrętną dziewczynę i para ta, wychyliwszy się z okna, robiła do jadących małpie miny. Na szczęście tramwaj puścił się w dalszą drogę. Ledwie wydostał się za ostatnie domy mieściny, na pustą i smutną przestrzeń w szczerem polu, ściemniło się raptem. Zerwał się ostry wiatr. Las najbliższy oblókł się w jakąś szarą ciemność i wkrótce gęsty, gruby deszcz sypnął jak ziarno. W wagonach powstała panika. Smugi deszczu wdzierały się pod daszek, tnąc z boku i zalewały ławki. Wszystkie panie zbiły się w gromadkę i w miejscu najbardziej zasłoniętem otulały się sukniami, ile mogły. Judym po rycersku osłaniał je od deszczu swoją figurą. Gdy tak stał plecami wsparty o poręcz, zauważył wysuniętą z głębi mnóstwa skupionych sukien czyjąś nóżkę. Stopa w płytkim, lakierowanym pantofelku na wysokim obcasie wspierała się o żelazny pręt balustrady, a wysmukła noga w czarnej, jedwabnej pończosze odsłonięta była daleko. Judym przemyśliwał, komu należy przypisać ten uroczy widok. Poczytywał go za wynik trafu i nieuwagi, to też lękał się wznieść oczy i tylko z cienia rzęs spełniał złodziejstwo z włamaniem i premedytacyą. Pociąg wszedł w olbrzymią aleję wersalską. Rozrosłe, odwieczne drzewa zasłoniły nieco podróżnych od deszczu. Panie starały się jako tako otrząsnąć i wygładzić swe szaty. Śliczna nóżka nie znikała. Krople deszczu pryskały na błyszczącą skórę, strącając niby uderzeniami palców lekki pył z krótkiej przyszwy i ginęły w miękkim jedwabiu. Judym wiedział już teraz, czyja to własność. Podniósł oczy na twarz panny Natalii i uczuł, jak zatapiają się w nim zimne kły rozkoszy. Panienka miała, jak zwykle, oczy spuszczone. Czasami tylko jej brwi, dwie linijki nieznacznie zgięte, unosiły się nieco wyżej, niby dwie dźwignie, ciągnące do góry uparte powieki. Na wargach, z których dolna była leciutko odchylona, stał uśmiech nieopisany, uśmiech pełen jadu i swawoli. — Ach, tak... — myślał Judym, przypatrując się tej twarzy szczególnej. Panna Natalia wyczuła wzrok jego. Barwa jej policzków przeszła w bladość, która, zdawało się, roztopiła w sobie uśmiech, otaczający usta. Wówczas jeszcze bardziej modrymi stały się cienie dokoła zamkniętych oczu i ostrzejsza linia chrząstkowatego nosa. Tramwaj zajechał dość szybko na plac przed pałacem wersalskim i podróżni spiesznie opuścili jego obmokłą górną platformę. Doktor zdobył i utorował dla swych towarzyszek miejsce w małej budce stacyjnej, gdzie wbiło się tyle osób, że literalnie trudno było poruszyć ręką. Zdarzyło się, że doktór Tomasz stał za plecami panien Joanny i Natalii. Reszta pasażerów tramwaju, tłocząc się do budyneczku w rejteradzie przed deszczem, wprost złożyła ciało ostatniej z tych panien na piersiach Judyma. Twarz jej znajdowała się tuż obok jego wąsów. Rozstrzępione przez modę i deszcz płowe włosy panny Natalii snuły się po jego twarzy, ustach, oczach, wywołując wstrząsające dreszcze. W całem zgromadzeniu panowało milczenie. Przerywał je tylko ciężki oddech jakiegoś astmatycznego grubasa. Deszcz nieprzerwanemi strugami z chlupaniem ściekał z daszka i zasłaniał otwarte drzwi, jakby ciemną kotarą. W pewnej chwili panna Natalia usiłowała poruszyć się, ale tylko lewem ramieniem oparła się na barku Judyma. Wówczas jeszcze wyraźniej zarysował się przed jego rozmarzonemi oczyma profil jej twarzy. Chciała o czemś mówić, ale tylko uśmiechnęła się prędko... W pewnej chwili uniosła wiecznie spuszczonych powiek i przez moment czasu śmiało, badawczo, upajająco patrzała mu w oczy. Tuż obok drzwi stała pani Niewadzka. Miała najwięcej ze wszystkich powietrza, a mimo to dech jej był ciężki, a twarz mocno czerwona. — Wiecie wy, moje pannice — rzekła swym szeptem donośnym, że wolałabym moknąć na deszczu, niż łykać oddechy tych »marszandewenów«. — Skądże babcia wie, że to są marchands de vin? — Bagatela! — rzekła staruszka, błyskając wypukłemi oczyma. — Dmą mi wprost na twarz dwie skwaśniałe piwnice i jeszcze się będzie pytała, skąd wiem... Mówiła to do panny Wandy, ale Judym słyszał ich rozmowę. Co do niego, to nie miał wcale zamiaru przekładać deszczu nad ścisk w lokalu tramwajowym. Rzekł jednak do pani Niewadzkiej po polsku: — Moglibyśmy rzeczywiście prędko przebyć plac. To blizko... Ale panie zmokną... Nie mamy nawet parasola... Mówiąc te słowa, podał się nieco naprzód, jak gdyby miał zamiar wyprowadzić starszą panią z tłumu. Wtedy całe jego ciało zetknęło się z ciałem panny Natalii, odzianem w delikatne, wiotkie suknie. Rozpłomienionemi oczyma wpatrywał się w blade, zimne, kamienne rysy twarzy o spuszczonych powiekach. Deszcz zwolna ustawał i tylko z rynny sąsiedniego domu zlewała się z nieustającym, głośnym szelestem struga wody. Kilku mężczyzn, uzbrojonych w parasole, wysunęło się z domku. Wolnego miejsca przybyło, a mimo to panna Natalia przez zachwycającą chwilę nie zmieniła swej sytuacyi. Wreszcie i ona posunęła się ku drzwiom w ślad za młodszą siostrą, która już przez wyciąganie rąk na zewnątrz drzwi badała, czy deszcz jeszcze pada. Nim ustał zupełnie, zaświecił na chwilę wesoły blask słońca. Kamienie pochyłego placu migotały, jakby obsypane szkłem tłuczonem, a widok ten wywabił wszystkich z ciasnej nory. Judym podał ramię babci i całe towarzystwo szybko podążyło ku pałacowi. W długich i wielkich salach, wobec ścian zawieszonych historycznemi malowidłami, jednolita gromadka jak gdyby się rozdzieliła. Każda z osób przypatrywała się na swoją modłę lichym płótnom niższego piętra. Wkrótce te malunki poczęły nużyć. Judym szedł jak gdyby przez długie, długie, strzyżone aleje i martwił się bezwiednie, że końca ich — ani śladu. Był już zresztą w Wersalu, więc ani komnaty królewskie, ani sala lustrzana nie zaciekawiały go bardzo. Stąpał wolno po prawicy starej damy, która stawała co kilka kroków i, przykładając do oczu lornetkę na długiej rączce szyldkretowej, nibyto obserwowała malowidła. Szereg bitw napoleońskich, tłumy wojska, teatralne twarze i gesty wodzów, dzikie, spienione rumaki — przesuwały się w oczach doktora, jakby szeregi odległych, młodzieńczych rojeń. Gdzieś daleko zatrzymano się przed białym, marmurowym posągiem umierającego korsykanina. Kiedy całe towarzystwo wracało z tamtej okolicy pałacu i kiedy znowu mijano sale pełne batalii, stara pani ujęła wpół pannę Joannę i rzekła: — Jesteśmy daleko stąd, w świecie bohaterów... Marzymy, marzymy... Panna Joanna zarumieniła się, a raczej zczerwieniła się i zmieszana bąkała: — Nie... ale gdzież tam!... co znowu!... Ja tylko tak sobie... Od tej chwili, pomimo że Judym bardzo niewidocznie ją śledził, trzymała się na wodzy i usiłowała spędzić z twarzy historyę doznanych wrażeń. Szczegółowo zwiedzano apartamenty królewskie. Gdy już pani Niewadzka z miną bardzo uroczystą wysłuchała wszystkiego, co jej rozpowiadał z nadzwyczaj plastycznymi ruchami oprowadzający szwajcar i gdy, obszedłszy małe saloniki, skierowała swe towarzystwo ku wyjściu, panna Wanda obejrzała się poza siebie i syknęła: — Panno Netko, idziemy! Judym poszedł za wzrokiem najmłodszej z dziewic i przypatrzył się pannie Joannie. Stała oparta o jedno z niewielkich krzeseł, kryte nikłym, błękitnawym adamaszkiem i patrzyła w okno. Wyraz twarzy jej był tak dziwny, że Judym wstrzymał się mimowoli. Później zbliżył się do niej i rzekł, nawiązując myśl do tego, co portyer mówił przed chwilą: — Myśli pani o Maryi Antoninie? Spojrzała na niego z zakłopotaniem, jak osoba ujęta na gorącym uczynku i wahającym się głosem mówiła: — Widać stąd, przez to okno wielki dziedziniec i bramę. Tamtędy... Tamtędy wdarł się motłoch. Pijane kobiety, mężczyźni uzbrojeni w noże. Marya Antonina widziała z tego okna! Doznałam tak dziwnego wrażenia... Cały ten straszny tłum krzyczał: śmierć Austryaczce! I tędy, temi drzwiami uciekła, tędy uciekła... — Panno Joasiu... — nawoływano. — Ale wspomniała pani o wrażeniu. — Wspomniałam o wrażeniu... — mówiła, spuszczając oczy i blednąc jeszcze bardziej. — My, proszę pana, jesteśmy bardzo tchórzliwe. Boimy się nietylko na jawie, ale i w tak zwanych marzeniach. Ja zlękłam się bardzo tego motłochu, o którym właśnie myślałam. — Motłochu? — mówił Judym. — Tak... To jest krzyku ich. Zlękłam się, sama nie wiem, czegoś takiego... Podniosła oczy niewinne, o przedziwnym jakimi wyrazie strachu, czy boleści. Jeszcze raz rzuciła na małe izdebki wejrzenie pełne serdecznego żalu i poszła prędko za towarzyszkami. W powrocie z Wersalu do Paryża koleją zatrzymano się w Saint-Cloud. Stanąwszy na wzgórzu, tuż za dworcem kolejowym, panny wydały okrzyk. U nóg ich leżała, ciągnąc się w głąb kraju i gubiąc w grubych mgłach, pustynia kamienna: — Paryż. Barwa jej była czerwonawa, ryża, tu i ówdzie rozdarta przez dziwaczny znak ciemny, przez Łuk Tryumfalny, wieże kościoła Notre-Dame, albo wieżę Eiffla. Z krańców niedościgłych dla oka mgły zabarwiały się błękitnawemi smugi. Stamtąd płynęły dymy fabryczne, snując się z kominów, podobnych w dali do grubych biczysk. Te baty pędzą rozrost pustyni. Odgłos jej życia tam nie dochodził. Wydawało się, że skonała i zastygła w swej kamiennej, chropowatej formie. Jakieś dziwne wzruszenie ogarnęło przybyłych, wzruszenie takie, jakiego doświadcza się tylko na widok wielkich zjawisk przyrody: w górach, pośród lodowców, albo nad morzem. Judym siedział obok panny Tali, ale nawet o tem sąsiedztwie zapomniał. Tonął oczyma w Paryżu. W głowie jego przegryzały się myśli bez związku, własne, niepodzielne, niżej świadomości stojące postrzeżenia, z których się zwierzyć człowiek nie jest w możności. Wtem zadał sobie wyraźne pytanie: — Dlaczegóż tamta powiedziała, że się zlękła, wyjrzawszy oknem z sypialni Maryi Antoniny? Oderwał oczy od widoku miasta i chciał znowu przypatrzeć się pannie Joasi. Teraz dopiero lepiej zauważył, jaki jest jej profil. Broda miała kształt czysto sarmacki, czy kaukaski. Wysuwała się nieco, a w taki sposób, że między nią i dolną linią nosa tworzyła się jakby prześliczna parabola, w której głębi kwitły różowe usta. Gdy tylko rysy twarzy rozwidniał blask wrażenia, w mgnieniu oka wargi stawały się żywem ogniskiem. Wyraz ich zmieniał się, potężniał, albo przygasał, ale zawsze miał w sobie jakąś szczególną siłę prawdziwej ekspresyi. Patrzącemu przychodziła do głowy myśl uparta, że nawet impuls zbrodniczy odzwierciadliłby się w tej twarzy z taką samą szczerością, jak radość na widok rozkwitłych irysów, wesołych barw krajobrazu, dziwnych fantazyi malarskich, a również na widok pospolitych przedmiotów. Widać było, że każda rzecz staje wobec tych oczu, jako zjawisko naturalne i dobre. Czasami jednak przebijała się w nich zmęczona niechęć i uśmiech zabity. Ale i w tem było coś dziecięcego: szczerość, szybkość i potęga. Jak wyraz twarzy, tak samo ruchy panny Joanny miały w sobie coś... niepodobnego... Jeżeli chciała oddać słowami to, co czuła, bardzo żywo, prędko, na mgnienie oka wznosiła ręce, a przynajmniej brwi, jakby uciszała wszystko, zdolne zagłuszyć ową melodyę jej myśli, wyrazów, uśmiechów i poruszeń ciała. — Kogo ona przypomina? — myślał doktór, od niechcenia patrząc na jej czoło i oczy. Czym jej nie widział gdzie, w Warszawie? I oto przyszło mu do głowy miłe a nielogiczne nota-bene, że ją przecie widział wczorajszego dnia przed tym białym, uśmiechniętym posągiem... Na dworcu Saint-Lazare rozstał się z turystkami. Stara pani zawiadomiła go, że nazajutrz wyjeżdża ze swą »bandą« do Trouville, a stamtąd do Anglii. Judym pożegnał je ostentacyjnie i wrócił trochę znużony do swojej klety.
Kontrast odsłania prawdę i urodzie świata i jego nędzy- funkcja Wenus z Milo i obrazu pt.: „Ubogi Rybak” . Wenus z Milo Judym siedzi na ławeczce w cieniu, w muzeum i przygląda się rzeźbie, która stoi na piedestale w kącie. „Głowa jej zwrócona była w jego stronę i martwe oczy zdawały się patrzeć. Schylone czoło wynurzało Stefan Żeromski posługuje się w „Ludziach bezdomnych” symbolami, które wzbogacają powieść o sensy naddane. Symboliczny jest tytuł utworu, a także niektóre tytuły poszczególnych rozdziałów. Inne symbole, wykorzystane w dziele, to: Wenus z Milo – symbol piękna, miłości, harmonii i szczęścia. W powieści odzwierciedla piękno świata ludzi bogatych, świata, do którego chciał należeć Tomasz Judym. Rybak – obraz francuskiego malarza, symbolizujący ludzkie cierpienie, nędzę i krzywdę społeczną. W powieści stanowi kontrast w zestawieniu z rzeźbą Wenus i symbolizuje świat ludzi biednych, klasy, z której wywodzi się główny bohater. Kwiat tuberozy – symbol bezużytecznego piękna. W „Ludziach bezdomnych” do kwiatu tuberozy porównany zostaje przez Judyma Karbowski – lekkoduch, karciarz, człowiek z towarzystwa, który w rzeczywistości poza zaspokajaniem własnych potrzeb, nie dostrzega nic więcej. Krzyk pawia – symbol nieszczęścia i śmierci, a także przemiany. W utworze Żeromskiego symbolizuje nie tylko śmierć pani Daszkowskiej, ale również przemianę wewnętrzną Tomasza Judyma, który w zetknięciu ze światem górników, dojrzewa do podjęcia ostatecznej decyzji i poświęcenia własnego szczęścia w imię walki z niesprawiedliwością społeczną. Burza – symbol zaczerpnięty z poezji romantycznej, oznaczający rewolucję. Ogień i pożar – symbole charakterystyczne dla czasów współczesnych pisarzowi, symbolizujące przygotowania do rewolucji. Pielgrzym – symbol zaczerpnięty z twórczości romantyków polskich, gdzie oznaczał pielgrzymowanie do „ziemi świętej”, utożsamianej z wolnością ojczyzny. Rozdarta sosna – symbol wewnętrznego rozdarcia głównego bohatera, który musiał wybierać między miłością i szczęściem u boku ukochanej kobiety a obowiązkiem spłacenia długu wobec ten artykuł?TAK NIEUdostępnij Posłuchaj, lektura, która przyda się na lekcji polskiego. Audiobook z nagraniem jednej z ważniejszych lektur z epoki pozytywizmu. Jedną z najbardziej znanych postaci w polskiej literaturze jest doktor Tomasz Judym, główny bohater „Ludzi bezdomnych”. Powieść zapoczątkowała nowy nurt w literaturze, który opisywał pracę u podstaw Powieść „Ludzie bezdomni” Stefana Żeromskiego, to dzieło powstałe na styku epok – zawiera w sobie elementy pozytywizmu, ale również widać w nim bardzo silne wpływy rodzącego się modernizmu. Następuje na przykład odejście od narratora, który ma pełną wiedzą o otaczającym świecie (narrator wszechwiedzący) – wydarzenia poznajemy raczej z perspektywy poszczególnych postaci. Powoduje to pewien problem, ponieważ powieść, o której mowa, ma ważne przesłanie społeczne – przyjęta forma narracji sprawia jednak, że pojawia się ryzyko popadnięcia w subiektywizm. Żeromski znalazł wyjście z tego problemu w symbolizmie. Otóż autor „wycofuje” się ze świata przedstawionego, jednak w niektórych fragmentach powieści zostawia swoje „komentarze” w postaci symboli. Dzięki nim widzimy, jakie miało być przesłanie poszczególnych scen lub nawet całego dzieła. Już w pierwszym rozdziale stykamy się z dwoma wyraźnymi symbolami. Tomasz Judym, główny bohater, zwiedza Luwr i podziwia tam dwa dzieła – Wenus z Milo, a także francuskie płótno, przedstawiające rybaka. Z jednej strony więc obserwuje wyjątkowe dzieło klasycznej starożytności, pełne ładu i ponadczasowego piękna. Wenus z Milo to symbol harmonii i szczęścia. Nabiera jednak dodatkowego znaczenia, gdy zostaje skontrastowana z obrazem ukazującym ciężką dolę klas niższych. Rybak ukazuje ból i trudy zwykłych ludzi, nędzę ich żywota. W tym kontekście Wenus zaczyna też oznaczać wyższe klasy społeczne – te, które mogą sobie pozwolić na życie harmonijne i piękne. Dla zwykłych ludzi ziemskie bytowanie to cierpienie, a nie ład. Judym jeszcze o tym nie wie, ale my zdajemy sobie sprawę, że scena ta zapowiada jego konflikt wewnętrzny – czy nasz bohater opowie się za biedotą i spróbuje ulżyć jej cierpieniu, czy też będzie aspirował do „dobrego towarzystwa” i zostanie dorobkiewiczem? Zapewne sprawa ta rozstrzyga się w pełni dopiero pod koniec dzieła, gdy Judym udaje się do umierającej kobiety, która osieroci dzieci. Kiedy ona kona, bohater słyszy pawi krzyk – oznacza on grozę istnienia, cierpienie, jakie panuje na ziemi. Wydaje się, że wtedy Judym decyduje się ostatecznie wyrzec własnego szczęścia i całkowicie oddać walce z bólem innych. Oczywiście taka decyzja nie jest lekka. Oznacza to cierpienie dla samego Judyma – odtrąca on ukochaną kobietę i jedyną szansę na kontakt z bratnią duszą. Służba dla innych to samotność – symbolem tego jest rozdarta sosna, pojawiająca się z zakończeniu powieści. Klamra kompozycyjna spina dzieło – na początku symbole ukazywały wewnętrzne sprzeczności w duszy bohatera. Teraz widać, że przyniosły mu one prawdziwe cierpienie. Symbole spełniają ważną rolę w powieści Stefana Żeromskiego. Pozwalają nam lepiej zrozumieć dylematy bohatera i sprawiedliwiej ocenić jego postępowanie. Rozwiń więcej
Problemy z jakimi spotykali się ludzie w okresie PRL-uObraz środowisk społecznych - "Ludzie bezdomni" INTELIGENCJA (Lekarze,Inżynierowie) Ta grupa jest w powieści wewnętrznie bardzo zróżnicowana.Z jednej strony należą do niej lekarze, inżynierowie (Judym, Korzecki), którzy widza niesprawiedliwość panującą w otaczającym ich
Streszczenie Ludzi bezdomnych Stefana Żeromskiego. Szacunkowy czas czytania - 35 minut. Nie masz tyle czasu? Sprawdź: streszczenie w pigułce, także inne artykuły rozdziałów: Tom pierwszy 1. Wenus z Milo 2. W pocie czoła 3. Mrzonki 4. Smutek 5. Praktyka 6. Swawolny Dyzio 7. Cisy 8. Kwiat tuberozy 9. Przyjdź 10. Zwierzenia Tom drugi 11. Poczciwe prowincjonalne idee 12. Starcy 13. Ta łza, co z oczu twoich spływa… 14. O świcie 15. W drodze 16. O zmierzchu 17. Szewska pasja 18. Gdzie oczy poniosą 19. Glikauf! 20. Pielgrzym 21. Asperges me… 22. Dajmonion 23. Rozdarta sosnaTom I Streszczenie rozdziału - Wenus z Milo Tego dnia Tomasz Judym wracał przez Pola Elizejskie z Lasku Bulońskiego, dokąd zawsze jeździł koleją obwodową. Dzień był upalny, powietrze przesycone zapachem akacji. Zbliżała się pora spacerów i Pola zaczęły zapełniać się nadjeżdżającymi karetami. Judym usiadł na ławce pod kasztanowcem, zajmując miejsce tuż obok niani z dwojgiem dzieci. Odpoczywając, obserwował wykwintnie ubranych ludzi, spacerujących po chodnikach. Po jakimś czasie wolnym krokiem ruszył na plac Zgody. Wreszcie udał się w głąb ogrodu des Tuileries i skierował się w stronę kościoła Saint-Germain-l’Auxerrois. Przez cały czas rozmyślał o swym kawalerskim mieszkaniu na Boulevard Voltaire, które zajmował od roku i które odstręczało go pustką ścian i banalnością sprzętów. Nie chciało mu się pracować ani iść do kliniki. Zatrzymał się przy Luwrze i spoglądając na mętne wody Sekwany, postanowił zwiedzić pałac. Po chwili dotarł do głównego wejścia i zaczął przechadzać się po chłodnych salach pierwszego piętra. Zadowolony z odpoczynku od wrzawy ulicy paryskiej i upału, siadł na ławce przy pomniku Wenus z wyspy Melos. Wcześniej widział posąg, lecz nie zwracał na niego uwagi. Teraz, wyraźnie odprężony panującym chłodem, zaczął wpatrywać się w oblicze marmurowej piękności. Dopiero po jakimś czasie uświadomił sobie, że ma przed sobą wizerunek Afrodyty i mimo woli w pamięci odżyła legenda o powstaniu kobiety z piany morskiej. Zamyślony, nie zwrócił uwagi na osoby, które przechodziły obok. Ocknął się dopiero wówczas, kiedy usłyszał kilka zdań wypowiedzianych po polsku. Zdziwiony, ujrzał cztery osoby „pozaparyskie”. Na przedzie szły dwie młode panienki, z których starsza miała około siedemnastu lat. Za nimi podążała powoli starsza kobieta, z siwymi włosami i nadal piękną twarzą. Obok niej szła panna dwudziestokilkuletnia, prześliczna i smukła. Wszystkie stanęły przed posągiem i podziwiały go w milczeniu. Starsza pani odczuła zmęczenie i usiadła na ławeczkę. Judym wstał i odszedł na bok, zwracając na siebie uwagę panien. Jedynie starsza, pochłonięta przeglądaniem informatora, nie zauważyła mężczyzny. Judym z zainteresowaniem wpatrywał się w jej twarz i nieznacznie śledził jej ruchy. W pewnej chwili zauważył, że i ona przygląda mu się spod lekko opuszczonych powiek. Tymczasem najstarsza z panien zbliżyła się do posągu i zaczęła wpatrywać się w wizerunek bogini z zaciekawieniem. Judym skupił uwagę na niej i stwierdził, że dziewczyna stara się zapamiętać rysy Wenus. Starsza dama wspomniała, że wcześniej widziała inną rzeźbę z marmuru, przedstawiającą scenę mitologiczną, lecz nie wiedziała, czy może pokazać ją swoim podopiecznym. Jedna z panien uśmiechem stwierdziła, że są w Paryżu i należy „umoczyć wargi w pucharze rozpusty”. Młodsza z panienek, Wanda, uznała, że tracą czas na zwiedzanie, zamiast spacerować po ulicach. Judym, przysłuchujący się rozmowie, poczuł się jak intruz. Miał ochotę przyłączyć się do dialogu, lecz stał bezradnie. W pewnej chwili, słysząc, że panie mają zamiar iść obejrzeć „Amora i Psyche”, zaproponował, że może wskazać im najbliższą drogę. Dostrzegając niezadowolenie starszej damy, przeprosił za swój nietakt, wyjaśniając, że w Paryżu bardzo rzadko ma okazję słyszeć polską mowę. Dodał, że od piętnastu miesięcy przebywa w mieście, pracując w klinikach w dziedzinie chirurgii. Dama przedstawiła się jako Niewadzka, młodsze panienki nazywały się Orszeńskie, a piękna brunetka – Joanna Podborska. Po chwili spytała, czy Judym zna kogoś o tym nazwisku z Wołynia, lecz mężczyzna wyjaśnił, że pochodzi z Warszawy, gdzie studiował medycynę. Jego ojciec był szewcem i miał warsztat przy ulicy Ciepłej. Wanda była zaskoczona, w jaki sposób syn szewca został lekarzem. Starsza dama podziwiała odwagę Judyma, który otwarcie wyjawił swoje pochodzenie. Judym uśmiechnął się ironicznie i zapytał Joannę, jakie wrażenie zrobił na niej posąg Wenus. Dziewczyna zarumieniła się, zawstydzona, a panna Natalia odparła, że bogini jest prześliczna. Po jakimś czasie znaleźli się w Sali, gdzie stała rzeźba „Amor i Psyche”, w milczeniu podziwiali posągi. Judym ze smutkiem stwierdził, że jego rola została już wypełniona i nie może dłużej towarzyszyć damom. Nieoczekiwanie dla niego pani Niewadzka zapytała o najwygodniejszy transport do Wersalu. Wyjaśnił, że mogą jechać tramwajem. Zaproponował, że sprawdzi połączenie i szybko odszedł. Kiedy wrócił z informacjami, panna Wanda oznajmiła, że jedzie z nimi. Niewadzka przeprosiła za zachowanie wnuczki, lecz Judym powiedział, że z ogromną przyjemnością będzie im towarzyszył. Poczuł sympatię do młodszej Orszeńskiej, choć ponownie pomyślał, że wtargnął do towarzystwa poznanych pań. Rozumiał doskonale swoją niższą pozycję społeczną. Po wyjściu z muzeum Judym pożegnał się z paniami i oddalił się. Jadąc omnibusem w stronę Vincennes rozmyślał o zdarzeniu, które uznał za wyjątkowo szczęśliwe. Po raz pierwszy zbliżył się do dam z towarzystwa, o których marzył będąc studentem. Nazajutrz obudził się wcześniej niż zazwyczaj, około dziesiątej ruszył pieszo w stronę stacji. Z niepokojem oczekiwał przybycia nowych znajomych. Powróciły wspomnienia domu rodzinnego, brudnej kamienicy, w której mieszkał z rodzicami. W tej chwili o rodzinie i jej życiu myślał jak o czymś zupełnie obcym i odległym. Panie, które poznał poprzedniego dnia, stały się dla niego kimś bliskim i żałował, że nie nadchodzą. Postanowił jechać do Wersalu, ukłonić się im z daleka i wyminąć. Sądził, że nie przyszły na umówione spotkanie ze względu na jego pochodzenie. Nieoczekiwanie usłyszał głos Wandy, odwrócił się zaskoczony, dostrzegając starszą damę, panny Orszeńskie i Podborską. Wesoło rozmawiając, wsiedli do tramwaju. Zapytał pannę Natalię, co spodobało się jej w Paryżu. Dziewczyna z uśmiechem odparła, że podoba się jej wszystko, co sprawia przyjemność. Wanda odpowiedziała podobnie jak siostra i uprzedzając pytanie Tomasza, wyjaśniła, że Joasi podobały się posągi. Drwiła z lekarza, że do tej pory nie widział jeszcze „Rybaka”, choć jest znawcą i paryżaninem. Mężczyzna odpowiedział, że jest jedynie pospolitym chirurgiem. Po chwili przypomniał sobie, że przed rokiem widział wspomniany obraz i wrażenie, jakie wywierał na oglądających. Pamiętał piękne damy, płaczące ze wzruszenia i westchnienia tłumu. Nagle zaczął padać deszcz i Judym zasłonił panie swoją osobą. Tramwaj zajechał na plac przed pałacem wersalskim. Tomasz zaczął torować swym towarzyszkom drogę wśród tłumu zwiedzających w pewnym momencie panna Natalia przytuliła się do niego. Popatrzył na nią rozmarzony i wtedy śmiało spojrzała mu prosto w oczy. Deszcz z wolna przestał padać, Judym podał ramię babci Niewadzkiej i ruszyli do Wersalu. Po jakimś czasie oprowadzał panie znużony, gdyż już wcześniej zwiedzał pałac. Judym śledził wzrokiem piękną pannę Podborska, która starała się ukryć doznawane wrażenia. W drodze powrotnej zatrzymali się w Saint-Cloud. Zachwycone panie patrzyły na panoramę Paryża. Młody chirurg z uwagą przyglądał się Joannie, zastanawiając się, kogo mu przypomina. Na dworcu Saint-Lazare rozstał się z damami. Niewadzka powiadomiła go, że następnego dnia wyjeżdżają do Trouville, a stamtąd do Anglii. Pożegnał je ostentacyjnie i trochę już zmęczony wrócił do swojego mieszkania. Streszczenie rozdziału - W pocie czoła Od tych wydarzeń minął rok. Jednego z ostatnich dni czerwca Tomasz Judym obudził się w Warszawie. Dochodziła dziesiąta rano i przez otwarte okno usłyszał hałas, dobiegający z ulicy Widok. Wyjrzał na dziedziniec, obserwując stróża, który coś tłumaczył damie w czarnej mantylce. Czuł się młody i silny, choć zmęczony po podróży z Paryża.. Wsiadający do pociągu ludzie niczym nie różnili się od Francuzów, co napawało lekarza optymizmem. Po długim śnie z radością witał widok Warszawy. Natychmiast pomyślał o krewnych. Odczuł konieczność odwiedzenia ich, by ujrzeć znajome twarze. Wyszedł z hotelu i ruszył wraz z tłumem. Po jakimś czasie znalazł się na ulicy Ciepłej. Tu i ówdzie chodzili roznosiciele wody sodowej. Jedna z roznosicielek, odarta niemal do naga, stała pod murem. Na trotuarze siedziała stara, schorowana Żydówka, sprzedająca gotowany bób, groch, fasolę i ziarna dyni. Z prawej i lewej strony mieściły się sklepiki. Dalej widać było otwarte okna pracowni. Zewsząd wyglądały twarze ludzkie – chore, chude, zobojętniałe na swój los, pokryte plamami. Judym szedł szybko, mrucząc coś do siebie. Z dala dostrzegł bramę kamienicy, w której niegdyś mieszkał i zbliżył się do niej z uczuciem „fałszywego wstydu”. Pomyślał, że będzie musiał witać się z ludźmi niższego stanu, wszedł i skierował kroki do oficyny. Stanął przed drzwiami, prowadzącymi na poddasze i zapukał. Nikt mu jednak nie odpowiedział, a z drzwi sąsiednich wychyliła się trzynastoletnia dziewczynka, wyjaśniając, że przed chwilą widziała ciotkę i ktoś musi być w domu. W tej samej chwili ktoś zaczął krzyczeć i przeklinać. Dziecko odparło, że to babka, wariatka. Judym z zaciekawieniem zajrzał do środka i w kącie dostrzegł kobietę, przywiązaną do haka. Instynktownie wycofał się i zaczął wypytywać dziewczynkę, czemu nie oddadzą babki do szpitala. Odrzekła, że nie ma miejsc, a poza tym nie mają pieniędzy, by płacić za jej pobyt. Judym uciekł po schodach. Na dziedzińcu ujrzał gromadę dzieci i ciotkę Pelagię, od lat mieszkającą u brata Tomasza, Wiktora. Odczuwał odrazę i politowanie. Ciotka cmoknęła go we włosy, pytając, kiedy przyjechał. Wyjaśnił, że wrócił poprzedniego dnia i zaczął dopytywać o Wiktora. Usłyszał, że brat pracuje w fabryce, a w wolnych chwilach czyta książki. Ciotka poinformowała go, że Wiktor rzadko bywa w domu i czasami znika na kilka dni. Tomasz obiecał, że wróci wieczorem, lecz w końcu zapytał o adres fabryki, w której pracowała bratowa. Szybko oddalił się z tego miejsca i ruszył w stronę przedmieścia, do fabryki cygar. strona: - 1 - - 2 - - 3 - - 4 - - 5 - - 6 - - 7 - Mit o Hefajstosie. Hefajstos był synem Zeusa i Hery, bóg ognia, mistrz rzemieślników, sztuki kowalskiej i złotniczej. Był kulawy z winy swojego ojca, który strącił go z Olimpu. Po wypadku przez dziesięć lat opiekowała się nim Tetyda, to właśnie w tym czasie zajął się kowalstwem, był szczęśliwy i nie chciał już wracać na 1Tom 2Interp./Mini. Wenus z Milo Doktor Judym przebywa od kilkunastu miesięcy na praktyce chirurgicznej w Paryżu. Zwiedza miasto, dużo spaceruje i korzystając z okazji zwiedza zabytki. W Luwrze zatrzymuje się przed posągiem Wenus z Milo i rozmyśla o niej. Słyszy rozmowę po polsku. Poznaje Niewadzką (majętną właścicielkę ziemską) i jej wnuczki: siedemnastoletnią Natalię i piętnastoletnią Wandę Orszeńskie (gadułę), a także ich guwernantkę dwudziestokilkuletnią Joannę Podborską. Pyta, czy może grać rolę i przewodnika po Paryżu? Tłumaczy się ze swego pochodzenia, mówiąc, że jest synem szewca i pijaka z Warszawy. Następnego dnia razem zwiedzają Wersal, komnaty królewskie i salę lustrzaną. W pocie czoła Rok później Judym wraca do Warszawy. Nocuje w hotelu. Chce odwiedzić brata mieszkającego przy ulicy Ciepłej. Obserwuje nędzarzy w łachmanach, tarzające się w błocie dzieci, rudery warsztatów. Widzi niedożywionych, brudnych, zaniedbanych ludzi, szarość i brzydotę. Czuje smród rynsztoków i przypomina sobie wszystkie zapachy czasów dzieciństwa. Nic się od tamtej pory nie zmieniło. Rozmawia z ciotką bawiącą dzieci Wiktora. Mówi mu, że Wiktor pracuje w stalowni i czasem kilka dni nie bywa w domu. Bratowa pracuje w fabryce cygar. Judym idzie do fabryki. Spotyka tam bratową i obserwuje nieludzkie warunki pracy, kobiety pracują w dymie i kurzu. W rozmowie z bratem Wiktor zazdrości mu nauki i wiedzy, że akurat to jego wzięła na wychowanie ciotka. Tomasz wyjaśnia, że ciotka, kobieta lekkich obyczajów, wzięła go do siebie nie po to, by się nim zaopiekować. Umożliwiła mu zdobycie wykształcenia, ale płacił za to wysoką cenę. Wykorzystywała go do wszelkich domowych prac, ale też upokarzała i biła. Mrzonki Judym stawia się u dawnego znajomego dra Czernisza na spotkaniu lekarzy. Są tam medyczne sławy stolicy i nie tylko. Judym ma odczyt o higienie. Mówi o metodach dezynfekcji, higienie życia paryskiego motłochu, podaje przykłady rodzime, zaznaczając, że zadaniem lekarzy jest temu przeciwdziałać. Zarzuca w swym referacie lekarzom, że leczą tylko bogatych, czym zniechęca do siebie obecnych. Krytykują idealistyczną postawę młodego Judyma. Opuszcza mieszkanie dra Czernisza w niesmaku. Po drodze rozmawia z Żydem, doktorem Chmielnickim, który uświadamia go, iż lekarze nie mogą pracować za darmo. Smutek Judym spacerującego po parku. Jest październik i przyroda obumiera. Tomasz czuje, iż nie tylko ona, ale i jego marzenia podzielają ten sam los. W pewnym momencie wydawało mu się, że mija go kareta. Siedziały w nim panie poznane w Paryżu, szczególnie Natalia przypadła mu do serca. Praktyka Judym pracuje w szpitalu i otwiera własny gabinet, ale nie ma pacjentów. W końcu po blisko półrocznym oczekiwaniu odwiedza go jakaś starsza pani, lecz nie po poradę. Zbiera pieniądza dla biednych dzieci. Na ulicy spotyka znajomego Dr Chmielnickiego, który doradza Tomaszowi wyjazd do pracy w uzdrowisku w Cisach. Obiecuje protekcję u dyrektora sanatorium Węglichowskiego. Od Węglichowskiego Judym dowiaduje się, jakie są warunki pracy i że w Cisach jest Niewadzka. Swawolny Dyzio Dyzio to niesforne i rozbrykane dziecko, chłopiec, który wszystkim pasażerom pociągu zachodzi za skórę swoim zachowaniem. Judym przesiada się do innego przedziału, potem do powozu, aż nie wytrzymuje i łoi skórę dziecku. Idzie pieszo. Zatrzymuje wóz, lecz okazuje się, że woźnica był pijany i wóz się przewraca. Przybywa do Cisów zmęczony i brudny. Cisy Judym poznaje lekarzy i walory uzdrowiska. Założył je nieżyjący pan Niewadzki i Cisy leżą w posiadłości Niewadzkich. Kurort jest spółką akcyjną, którą zarządza rada nadzorczą. Wiceprezesem jest Leszczykowski zwany „Lesem”. Ma on wspólników: jednego w stolicy, drugiego w Konstantynopolu. Z kolei dyrektorem zakładu był dr Węglichowski, a administratorem Krzywosąd Chobrzański. Do Cisów przyjeżdżają bogacze leczyć górne drogi oddechowe. Kwiat tuberozy W kościele podczas mszy Judym spotyka panny Orszeńskie. Idą do proboszcza na śniadanie. Jest z nimi Joanna Podborska, ich nauczycielka oraz Karbowski, pasożyt społeczny, ale przystojny kawaler. Zakochała się w nim Natalia Orszeńska, niestety dla Judyma. Przyjdź Rozdział przedstawia obraz przyrody po burzy. Wyraża on nastrój Judyma. Zwierzenia To pamiętnik Joasi Podborskiej – guwernantki (nauczycielki domowej) panienek Orszeńskich. Urodziła się w szlacheckim dworku we wsi Głogi. Wcześnie została osierocona i musiała sama starać się o wykształcenie i utrzymanie. Bardzo dobrze się uczyła. Skończyła gimnazjum w Kielcach i pracowała jako guwernantki u bogatych Żydów w Warszawie. Przed trzema laty jechał tramwajem i tam po raz pierwszy zobaczyła Judyma. Bardzo się jej spodobał. Później go poznała. Od czasu do czasu odwiedzała swoje rodzinne strony nieopodal Kielc, Mękarzyce. Bywa też w Głogach, które zostały utracone przez rodzinę. Odwiedza groby rodziców na cmentarzu w Krawczyskach. Joanna jest bardzo samotna i czuje się bezdomna. 1Tom 2Interp./Mini. Dziewczyna pamięta go jeszcze z czasów, gdy mieszkała w Warszawie i widywała go w tramwaju. Nazywała go wtedy „ślicznym jegomościem w cylindrze”. Do oficjalnego pierwszego spotkania doszło jednak w Paryżu, pod posągiem Wenus z Milo. Nabiera to symbolicznego znaczenia, ponieważ Wenus jest rzymską boginią miłości. Podborska

„Ludzie bezdomni” to powieść społeczna ukazująca poprzez jaskrawy kontrast środowisk obraz ówczesnego świata. Jego wymownym symbolem staje się w utworze posąg Wenus z Milo i obraz Ubogi rybak. Rzeźba starożytnej bogini jest znakiem urody życia, piękna, harmonii a postać wychudłego nędzarza z obrazu Puvisa de Chavannes’a nędzy, cierpienia, krzywdy ludzkiej. Symbolika tych dwóch rekwizytów obecna jest w każdej prezentowanej przez autora przestrzeni: w Paryżu, Warszawie, Cisach i Zagłębiu. Z jednej strony oglądamy paryskie bulwary kipiące bogactwem, wytworne salony lekarzy i przemysłowców, luksus życia w uzdrowisku, z drugiej biedę i poniżenie bezdomnych z paryskiego przytułku, biedoty z ulicy Ciepłej i Krochmalnej w Warszawie, chłopów z czworaków w Cisach czy górników z Zagłębia.„Ludzie bezdomni” to powieść społeczna ukazująca poprzez jaskrawy kontrast środowisk obraz ówczesnego świata. Jego wymownym symbolem staje się w utworze posąg Wenus z Milo i obraz Ubogi rybak. Rzeźba starożytnej bogini jest znakiem urody życia, piękna, harmonii a postać wychudłego nędzarza z obrazu Puvisa de Chavannes’a nędzy, cierpienia, krzywdy ludzkiej. Symbolika tych dwóch rekwizytów obecna jest w każdej prezentowanej przez autora przestrzeni: w Paryżu, Warszawie, Cisach i Zagłębiu. Z jednej strony oglądamy paryskie bulwary kipiące bogactwem, wytworne salony lekarzy i przemysłowców, luksus życia w uzdrowisku, z drugiej biedę i poniżenie bezdomnych z paryskiego przytułku, biedoty z ulicy Ciepłej i Krochmalnej w Warszawie, chłopów z czworaków w Cisach czy górników z Zagłębia. Rzeczywistość powieściowa na prawach kontrastu odsłania prawdę o pięknieżycia i jego nędzy. Przypomina, że obok świata Wenus z Milo istnieje ten drugi – odpychający i przerażający rozmiarem swojego cierpienia świat „ ubogiego rybaka”.Powieść Żeromskiego jest również utworem o wyborach ideowych i moralnych. Obok obrazu panoramy społecznej kreśli pewien charakterystyczny wizerunek radykalnego w swoich poglądach i czynach inteligenta polskiego skłóconego ze światem w imię szlachetnych idei niesienia pomocy najbardziej potrzebującym. Doktor Tomasz Judym – syn szewca alkoholika – drogą wyrzeczeń osiągnął awans społeczny zapewniający odpowiednią pozycję w hierarchii społecznej i tak zwanym towarzystwie. Nie chce jednak korzystać z tych splendorów życia, bo jako człowiek z nizin społecznych nosi w sobie wewnętrzne poczucie moralnego obowiązku wobec skrzywdzonych i biednych. Wyposażony w nazbyt gwałtowne usposobienie, pasję i gniew na drodze walki ze złem nie zjednuje sobie jednak sojuszników. Najpierw zraża do siebie środowisko bogatych lekarzy, potem popada w konflikt z dyrekcją sanatorium w Cisach, wreszcie w Zagłębiu jako lekarz również nie znajduje akceptacji dla swoich działań u dyrektora kopalni. Odrzuca szansę ustabilizowanej egzystencji rodzinnej, podejmując decyzję o rozstaniu z narzeczoną, Joasią Podborską. Głos sumienia każe mu odrzucić wszystko, co mogłoby mu zapewnić szczęście i podjąć się misji oznacza to jednak, że bohater nie przeżywa rozterek związanych z dokonanym jego konfliktu wewnętrznego jest rozdarta na pół sosna – z jednej strony obumarła, z drugiej resztką korzeni trzymająca się jeszcze śląskiej ziemi. To metafora duchowej sytuacji Judyma tragicznie rozdartego pomiędzy światem Wenus z Milo, który był w zasięgu jego ręki, a rzeczywistością „ubogiego rybaka”, której zdecydował poświęcić życie.„Ludzie bezdomni” stanowią typ powieści ukształtowanej według zasad techniki modernistycznej. Charakteryzują się:synkretyzmem stylowym: obok ujęć typowo realistycznych funkcjonują w tekście zarówno naturalistyczne opisy nędzy ludzkiej (realia paryskiej noclegowni, mieszkańcy ulicy Ciepłej w Warszawie, górnicy) jak i impresjonistyczne obrazy przeżyć (np. pamiętnik Joasi) czy symbole (Wenus, Rybak, rozdarta sosna).rozluźnioną kompozycją: powieść nie posiada zwartej fabuły, składa się z czterech epizodów z życia bohatera: paryskiego, warszawskiego, cisowskiego i górniczego. Pomiędzy nimi istnieją często luki czasowe. Ponadto niektóre rozdziały np. Swawolny Dyzio czy dziennik Joasi mogą funkcjonować poza kontekstem utworu jako autonomiczne całości. Istnieje również wyraźne naruszenie proporcji pomiędzy wątkiem głównym a wątkami pobocznymi (np. bardzo rozbudowana historia podróży Wiktorowej do Szwajcarii).subiektywną narracją: w powieści dominuje mowa pozornie zależna polegająca na przytaczaniu toku myślenia bohatera wskutek czego wszechwiedza narratora zostaje tu znacznie ograniczona.

I6HBF. 375 186 451 265 387 257 47 274 403

ludzie bezdomni wenus z milo